• <
Kongres Polskie Porty 2030 edycja 2024

Za duży na Bałtyk? Czy "Miecznik" jest rzeczywiście Polsce potrzebny? (opinia)

Strona główna Marynarka Wojenna, Bezpieczeństwo Morskie, Ratownictwo Za duży na Bałtyk? Czy "Miecznik" jest rzeczywiście Polsce potrzebny? (opinia)

Partnerzy portalu

Fot. Agencja Uzbrojenia

Od czasu położenia stępki pod przyszły ORP Wicher minęły niemal trzy tygodnie. Stale trwa budowa nowoczesnej, wielozadaniowej fregaty dla polskiej Marynarki Wojennej. Choć teraz kolejne etapy budowy cieszą oko i wywołują entuzjazm wśród miłośników tematyki okrętowej i ogólnie militarnej, nie zawsze tak było. Przypomnijmy, jakie zarzuty się pojawiały oraz jak je kontrargumentowano.

Program "Miecznik" przewijał się od lat w ramach różnych przedsięwzięć mających na celu modernizację morskiego rodzaju sił zbrojnych. Długo był jednak odkładany na bok, co było świadectwem podejścia rządzących i kadry dowódczej wojska polskiego do spraw morskich. Nie licząc momentu, gdy na początku XXI wieku marynarka wojenna wprowadziła do służby ORP Kadm. X. Czernicki, a także okręty otrzymane od sojuszników, dwie fregaty typu Oliver Hazard Perry i cztery okręty podwodne typu Kobben, rozwój formacji stał w miejscu. Symbolem tego była ciągnąca się budowa korwety programu „Gawron”, której efektem była z bólem ukończona, po 18(!) latach ceremonia wcielenia do służby korwety patrolowej (wyposażonej jedynie w armatę morską) ORP Ślązak. Zarówno w wypowiedziach polityków, jak i generalicji przewijało się przekonanie, że sprawy morskie w obronności Polski są drugorzędne, gdyż jako „kraj lądowy” musi opierać swoje zdolności na największej formacji sił zbrojnych, co najwyżej wspartej lotnictwem.

Fot. GospodarkaMorska.pl


Marynarka wojenna – polityczny ciężar?


Budowa okrętów była w Polsce zawsze tematem kontrowersyjnym z racji na przekonanie, że za cenę drogiego okrętu można wyposażyć siły lądowe w wiele czołgów czy innych pojazdów zmechanizowanych, a i jednostka morska miałaby być potencjalnie łatwa do zatopienia, o ograniczonych zdolnościach obrony państwa z racji na rzekomo mniejsze znaczenie morza. Pokutuje to od czasu zakończenia II wojny światowej, gdyż krytycy sił morskich wskazują, że polska Marynarka Wojenna nie sprawdziła się podczas kampanii wrześniowej, a za cenę budowanych okrętów jak ORP Orzeł czy ORP Błyskawica można było sprawić bardziej przydatne w walce z Niemcami czołgi i samoloty. Podejście to wynika z niezrozumienia planów rozwoju Wojska Polskiego, szykującego się na wojnę z ZSRR, a nie III Rzeszą. Błędne jest też obecnie przenoszenie tamtych realiów na współczesność, przy innej sytuacji strategicznej.

Jeszcze do niedawna podejściem „zdroworozsądkowym” określano stawiające na zmniejszanie zbrojeń przy jednoczesnym podnoszeniu jakości sił zbrojnych. Ostatecznie oznaczało to jednak brak większych zakupów z racji na ciągnące się plany, analizy oraz zmiany koncepcji wraz z kolejnymi rządami, dla których inwestycje w siły zbrojne nie były pierwszoplanowe z racji na brak przekonania o zagrożeniu dla państwa. Przypominało to podejście wielu innych krajów, jak Niemcy, Holandia, Belgia czy Hiszpania, które choć w wielu kwestiach posiadają siły zbrojne nowocześniejsze niż Polska, przy swoich zdolnościach budżetowych celowo prowadziły politykę niedofinansowania z racji na zarzucany im „programowy pacyfizm”. A przy różnych problemach gospodarczych oraz finansowaniu innych sektorów, jak zdrowie, edukacja itp. wydatki na armię nigdy nie są popularne. Stąd również nie dziwiło, że za „głos rozsądku” traktowano także wojskowych, w tym marynarki wojennej, którzy nie bronili dużych inwestycji, popierając tezę o drugorzędnym znaczeniu sił morskich. W efekcie pojawił się problem, że flota znalazła się w marazmie, a starzejące się okręty były wycofywane z służby. Z tego też powodu znacznie spadła liczna oficerów i marynarzy. Jeszcze w 2010 roku formacja liczyła 10 000 żołnierzy, w 2015 było to już ok. 7 000. Wraz z tendencją częstszych uroczystości spuszczania bander sytuacja wcale nie nastrajała optymistycznie. Zmiany miały dopiero nadejść, a ich zapowiedzią były wodowania przyszłych wtedy ORP Ślązak i ORP Kormoran.

„Po co fregata na jeziorze?”


Temat „Miecznika” oraz zastąpienia starzejących się fregat rakietowych typu Oliver Hazard Perry odżył, gdy w 2018 roku mocny stał się temat zakupu przez Polskę australijskich okrętów tej samej klasy typu Adelaide. Rząd w Canberze planował modernizację swoich sił zbrojnych i był zainteresowany sprzedażą ich właśnie do Polski. Temat stał się bardzo medialny, także ze względu na krytykę z powodu ceny zakupu idącej w miliardy zł. Z jednej strony wielu specjalistów mocno wspierało ideę nabycia tych okrętów, wskazując na potrzeby sił zbrojnych, bezpieczeństwa państwa, jak i znaczenie spraw morskich. Pojawiała się jednak krytyka, wedle której jest to za droga inwestycja, a i też deprecjonująca znaczenie marynarki wojennej. Padło wtedy znane zdanie „Za duże na Bałtyk” wskazujące że rzekomo fregaty o tych wymiarach (138,1 metra długości i 4 500 ton wyporności) byłyby dowodem gigantomanii i nie sprawdziłyby się na tym akwenie. Ostatecznie z wciąż niewyjaśnionych do końca powodów (potencjalnie m.in. finansowych i koncepcyjnych) zrezygnowano z zakupu dosłownie na chwilę przed jego finalizacją. Choć wywołało to falę niezadowolenia wśród entuzjastów oraz wielu ekspertów, sytuacja spowodowała, że zaczęła się krystalizować nowoczesna strategia promowania sił morskich oraz znaczenia Morza Bałtyckiego, która rosła wraz inwestycjami w krajowe porty oraz stocznie. Największe statki świata, jak mające niemal 400 metrów kontenerowce, przybywające z Azji, pojawiają się regularnie na polskich wodach. Z tego powodu pojawiła się konieczność rozbudowy terminali kontenerowych. Rosnące przeładunki w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Świnoujściu, ale też mniejszych portach, budowa terminala LNG w Świnoujściu czy też idea przekopu na Mierzei Wiślanej przypominały, że gospodarka morska odgrywa kluczowe znaczenie nie tylko dla budżetu państwa, ale też jego bezpieczeństwa w obliczu odcięcia dostaw z lądu. Do tego dochodzą zobowiązanie Polski w NATO w zakresie obrony własnego wybrzeża i wsparcia sojuszników w myśl Art. 3.

Fot. GospodarkaMorska.pl


Pandemia COVID-19, a potem wybuch wojny na Ukrainie jeszcze mocniej podkreśliły, czemu dostęp do morza jest tak istotny. Widać to było choćby po skutkach blokady ukraińskich portów przez Rosję i uniemożliwieniu eksportu zboża do odbiorców. Brak sił morskich mogących powstrzymać agresję unaoczniał znaczenie posiadania floty zdolnej do obrony infrastruktury krytycznej, czego nie mogły zastąpić ani siły powietrzne, ani lądowe.

Z polskiej perspektywy długo wydawało się, że Bałtyk jest bezpieczny, nie licząc odkrywanych niebezpiecznych pozostałości z czasów II wojny światowej. Zagrożenie ze strony Rosji, sabotaż przy Nord Stream spowodowały, że wielu musiało dosłownie wybudzić się ze snu o spokoju. Uruchomienie gazociągu Baltic Pipe oraz stałych dostaw LNG do świnoujskiego terminala stało się kluczowe dla bezpieczeństwa energetycznego Polski. W późniejszym okresie wszelkie naruszenia tras żeglugowych na świecie, jak choćby na Morzu Czerwonym i Zatoce Adeńskiej w wyniku ataków jemeńskich bojowników Huti na statki, ujawniło, jak wiele innych sektorów gospodarki jest zależnych od niezakłóconych dostaw do portów. Ani transport lądowy, ani powietrzny nie są w stanie równie skutecznie zapewnić dostaw towarowych. Naruszenie żeglugi i w efekcie wydłużenie czasu na dotarcie statków spowodowało, że cierpi na tym cały łańcuch dostaw.
Jeszcze niedawno pojawiały się opinie odnośnie słabości Rosji na Bałtyku, jako że też większość państw nadbałtyckich należy do NATO i lub UE, więc czynią ten akwen „morzem zamkniętym”. Z racji na rozmiary (415 266 km2, średnia głębokość 52,3 metra) jest określane pogardliwie „Jeziorem Bałtyckim”, sugerując, że to mały akwen, na którym można szybko się przemieścić. Duże ćwiczenia morskie, tak państw regionu, jak i rosyjskie, w których biorą udział dziesiątki okrętów, wskazują, że to mylny pogląd. Ponadto dochodzą też trudne warunki żeglowania, będące wyzwaniem dla łodzi, jachtów czy mniejszych statków oraz okrętów. Z racji na zmieniające się stale dno, obecność wraków i obiektów niebezpiecznych, jest to jednak akwen, który stale zaskakuje i trzeba odkrywać go „na nowo”. Z polskiego punktu widzenia dochodzi też fakt bliskości z Rosją i Białorusią. W Obwodzie Kaliningradzkim stacjonują komponenty Floty Bałtyckiej, a w razie konfliktu lądowego doszłoby do zerwania wielu linii komunikacyjnych. Wsparcie NATO, będące sztandarowym hasłem przeciwników inwestycji w zbrojenia, wcale nie będzie tu natychmiastowe z racji na czas potrzebny do wysłania Sił Szybkiego Reagowania oraz mobilizacji techniki wojskowej. Dochodzi również kontrowersyjny problem stosunku państw członkowskich NATO do realizacji zobowiązań w razie konfliktu, co pokazuje choćby postawa niektórych z nich w kwestii dostarczania broni do Ukrainy (wspieranej przez NATO) walczącej z Rosją, czy też zwiększeniu wydatków na zbrojenia do 2% PKB, do czego są zobowiązane wedle umów traktatowych. Dlatego też w ostatnich latach pojawił się w Polsce nacisk na duże zakupy zbrojeniowe, aby nadrobić „stracone lata”. Dotyczyło to także marynarki wojennej. Obok modernizacji już istniejących, a także budowy niszczycieli min typu Kormoran II, czy też holowników proj. 258, pojawiły się nowe programy, w tym najgłośniejszy, „Miecznik”, który w 2021 miał zakładać już nie budowę okrętów obrony wybrzeża klasy korweta, ale w ich miejsce większe, wielozadaniowe fregaty. Oznaczało to też zawieszenie programów „Czapla” i „Murena”, wiążących się z budową patrolowców oraz małych okrętów rakietowych.

Fregata – okręt uniwersalny


Droga do obecnej postaci "Miecznika" nie była łatwa. Jak wspomniał dyrektor Departamentu Technologii Morskich PGZ S.A.Cezary Cierzan w udzielonym GospodarkaMorska.pl wywiadzie pt. „Miecznik” kluczem do rozwoju obronności, w przeszłości błędnie założono, że do zadań morskich kraj potrzebuje korwety. Jak pokazały jednak analizy okręty klasy fregata są w stanie wykonać zadania, które decydenci stawiają przed marynarką wojenną. Co należy wziąć pod uwagę, w samej nazwie „okręt obrony wybrzeża” kryje się główne przeznaczenie, a więc działanie na Bałtyku i ochrona wód terytorialnych. Należy jednak pamiętać, że interesy czy zobowiązania sojusznicze kraju to nie tylko ten akwen. Wykraczają na Morze Północne, Śródziemnomorskie, Atlantyk, a nawet dalej. Znamienne jest, że na misję „Prosperity Guardian”, której celem jest ochrona żeglugi na Morzu Czerwony i Zatoce Adeńskiej, Dania wysłała swoją fregatę Iver Huitfeldt, będącą wzorem dla platformy Arrowhead 140, na podstawie której powstaje przyszły ORP Wicher. Udział w misji wynika ze znaczenia żeglugi dla duńskiego rządu, jako że w kraju swoją siedzibę ma jeden z gigantów branży morskiej, Maersk, a utrudnienia w transporcie morskim odbijają się na krajowej gospodarce. Mając w przyszłości w służbie fregaty programu „Miecznik” Polska również będzie zdolna wysłać okręt nawet na dalekie akweny, aby chronić linie żeglugowe prowadzące do portów w Gdańsku, Gdyni itp. To będzie podkreślać również jego międzynarodowe znaczenie.

Fot. PGZ Stocznia Wojenna


Obok znaczenia w skali globalnej dochodzi również podstawowe zadanie ochrony państwa i jego i interesów. Biorąc pod uwagę Bałtyk pojawiają się zarzuty, że w razie agresji na Polskę bardziej porty będą istotne, ale... w Niemczech, jako kraju bliskim, nienarażonym na ataki. To przekonanie wynika z obaw, że polskie będą zbyt narażone na zniszczenie, niemniej krytycy nie biorą tu pod uwagę, że właśnie po to są prowadzone inwestycje w obronność, by jako infrastruktura krytyczna, tak jak gazociąg Baltic Pipe i kable przesyłowe, podlegają kluczowej ochronie. Do tego są potrzebne wszystkie rodzaje sił zbrojnych, a co należy podkreślić, dzięki zasięgowi działania i sile ognia już jedna fregata stanowi silną zaporę przeciwrakietową, a także broń przeciwko wrogim siłom działającym w każdej domenie. Ten potencjał pokazała Rosja w trakcie walk na Ukrainie, acz w tym przypadku z kolei pojawił się zarzut, że broniące się państwo skutecznie broni swój akwen samymi dronami, uszkadzając a nawet zatapiając wrogie okręty. Specjaliści wielokrotnie studzili entuzjastów bezzałogowców zwracając uwagę, że udane ataki dotyczą uderzeń na zwykle starsze okręty, pozbawione rozwiązań i systemów obronnych, jakie w swoim wyposażeniu mają siły morskie państw NATO. Skuteczność tychże widać właśnie na Morzu Czerwonym i Zatoce Adeńskiej, gdzie zdecydowana większość rakiet i dronów wysyłanych przez Huti jest zestrzeliwana, czy też nierzadko niszczona jeszcze na lądzie. Choć kilkunastokrotnie udało im się trafić w statki, tak nie są w stanie zaszkodzić okrętom. Gdyby Ukraina mierzyła się z państwem posiadającym na Morzu Czarnym siły morskie porównywalne choćby z niemieckimi czy hiszpańskimi, korzystającymi z najnowszych technologii i taktyk, prawdopodobnie do teraz trwałaby blokada morska Odessy, a miasta oraz pozycje obronne byłyby narażone na ataki rakietowe z morza. Kwestię zagrożenia na tym akwenie wskazaliśmy przy okazji omówienia rosyjskiej fregaty Admirał Makarow, która w porównaniu z wcześniej zatopionymi jednostkami Floty Czarnomorskiej może być dużo większym wyzwaniem, potencjalnie bardziej kosztownym dla bezzałogowych sił morskich Ukrainy. W trakcie Balt Military Expo w ubiegłym roku inspektor MW wiceadm. Jarosław Ziemiański podkreślił, że nie można patrzeć na drony jako zastępujące okręty, ale raczej jako uzupełnienie ich potencjału. Dotyczy to choćby autonomiczności, siły ognia oraz wielozadaniowości. W tym względzie przewagę ma fregata, która z racji na swój potencjał morski oraz rozmiary ma spełniać wszelkie oczekiwania decydentów w zakresie obrony wielodomenowej, działań asymetrycznych, a także obrony państwa na jego domyślnym akwenie (tj. Morzu Bałtyckim) oraz interesów narodowych na każdym innym.

Podsumowanie


O „Mieczniku” prawdopodobnie napisano w ostatnim czasie więcej niż jakimkolwiek nawet obecnym polskim okręcie. Każda informacja o jego cenie, zakupach wyposażenia i uzbrojenia, etapach budowy budzi niemałe zainteresowanie. Dotyczy to również obiektów związanych z przedsięwzięciem, jakie powstają w PGZ Stocznia Wojenna w Gdyni, na czele z najwyższą w kraju halą kadłubową. Co jakiś czas przebijają się jeszcze wypowiedzi, które kwestionują przyszłe zdolności okrętów, czas ich budowy, potrzebę ich posiadania, czy koszt. W tym ostatnim przypadku nie brakowało ostrych zarzutów również w temacie przetargu i wyboru oferenta. Mimo to jednak dziś większość komentatorów jest zgodna, że fregata jest dla polskiej Marynarki Wojennej potrzebna, tak jak krajowi dostęp do morza i związane z nim porty, kable przesyłowe, rurociągi, platformy wydobywcze, a w przyszłości także morskie farmy wiatrowe. Traktuje się to jako naczynia połączone, a trzonem systemu bezpieczeństwa „Polski Morskiej” mas być właśnie „Miecznik” wokół którego jest tworzony nowoczesny system obrony państwa od strony morza. Biorąc pod uwagę fakt, że trwa budowa kolejnych niszczycieli typu Kormoran II, rozpoczęto prace nad okrętami rozpoznania radioelektronicznego programu „Delfin”, a także trwają wstępne konsultacje rynkowe programu „Orka” odnośnie okrętów podwodnych, istnieje nadzieja odnośnie stworzenia pierwszy raz w historii kraju tak skutecznego systemu obrony polskiego wybrzeża i nie tylko. Choć wciąż jest wiele do zrobienia, a plany są rozłożone na wiele lat, specjaliści i entuzjaści patrzą na to z większym, niż przez ostatnie lata, ostrożnym optymizmem.

Partnerzy portalu

Dziękujemy za wysłane grafiki.