• <
PGZ_baner_2025

Wilhelm Gustloff i ja (na 80-lecie)

Wilhelm Gustloff w Szczecinie, 1939; źródło: Bundesarchiv, B 145 Bild-P094443 / CC-BY-SA 3.0

W 80-tą rocznicę zatopienia statku Wilhelm Gustloff o swoich wspomnieniach związanych z jednostką pisze Wojciech Wachniewski.

Jestem młodszy od motorowca Wilhelm Gustloff o ponad osiemnaście lat. Ciekawy, choć stanowczo zbyt mało u nas znany statek z Hamburga co jakiś czas do mnie powraca.

Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce pod koniec siódmej dekady ubiegłego wieku, w słupskiej „Jedynce”. Jak w każdej szkole podstawowej była tam (i jest do dziś) wcale niezła biblioteka, w której są jeszcze pewnie słynne „Miniatury morskie” z serii „SOS”. Oczywiście, przeczytałem je wszystkie co do sztuki. Jeden z tomików tej serii (dla hobbystów o mocnych nerwach!), zatytułowany „Na pastwie losu”, poświęcony został przez Autora (p. St. Bernatta) zatopieniu Wilhelma Gustloffa przez sowiecki okręt podwodny S-13. Czytałem go wiele razy, z wypiekami na twarzy, rzecz jasna w ogóle wtedy nie wiedząc, kim był ów tajemniczy Gustloff i czym się był zasłużył, że akurat jego wybrano na patrona zbudowanego w Hamburgu „pasażera”, ale początek został zrobiony.

Drugie spotkanie nastąpiło przypadkiem, w lecie 1973 roku. Wtedy to gruchnęła w Europie słynna wieść o możliwości ukrycia przez hitlerowców na Gustloffie skrzyń z tak zwaną Bursztynową Komnatą z Carskiego Sioła. Ledwie dwa lata wcześniej dowiedziałem się, jak wielkim skarbem była owa Komnata dla obu stron walczących na frontach II wojny światowej. Relacje z wyprawy na wrak, podjętej przez polskich płetwonurków z Gdańska, pojawiały się m.in. na łamach ówczesnej naszej prasy lokalnej, a we mnie ożyły wspomnienia strasznych ilustracji ze wspomnianej wyżej „Miniatury morskiej”. W ciągu trzech lat – 1973-75 – prasa przyniosła szereg szczegółów dotyczących samego statku, w tym jego sylwetkę i plany kilku pokładów, a u mnie zaczęła pęcznieć specjalnie założona Gustloffowi teczka prywatnego archiwum morskiego.

Artykuł o Gustloffie autorstwa Wojciecha Wachniewskiego, źródło: archiwum Autora


Na trzecie spotkanie musiałem poczekać prawie trzydzieści lat!

W międzyczasie tu i tam runęły niektóre mury i pootwierano rozmaite archiwa. Przydały się języki, w tym pilnie zgłębiany niemiecki. Bez znajomości języków nie ma mowy o poważnych zainteresowaniach morskich!

Kiedy na polskim rynku księgarskim pojawiła się powieść G. Grassa „Idąc rakiem”, dorwałem (rzecz jasna) jej wspaniały, niemiecki oryginał. Zaprzyjaźniłem się szczególnie z panią Tullą Pokriefke z Langfuhr (jedyną w tej powieści osobą, która od początku do końca wie, czego chce), dowiedziałem się tego i owego o „przekreślonym” życiu i bezsensownej śmierci patrona motorowca, no i poznałem też sam statek na tyle, żeby móc zasiąść przed moim komputerem i napisać ni mniej, ni więcej, tylko zarys dziejów pokojowej służby „Dumy Kadeefu” (Kraft durch Freude, KdF – nazistowska organizacja turystyczno-sportowa – przyp. red.).

Dziś wiem o Gustloffie sporo i trochę przypominam pod tym względem grassowego Konrada „Pokrywkę” (!) – z tym, że ja na pewno nikogo nie zastrzelę w następstwie sporów przy piwie czy w sieci o kwestie dawno przebrzmiałe i pozamykane przez Historię solidnymi pieczęciami.

„Numer Pięćset Jedenasty” jest dla mnie przede wszystkim wspaniałym wycieczkowcem morskim średniego zasięgu, który wcale nie musiał pokonywać oceanów, a służył pokojowo około 530 dni (od 15.03.1938 do 24.08.1939).

Co by nie rzec – to ponad 130 razy dłużej od służby sfuszerowanego Titanica, niegodnego skrótu RMS przed nazwą!

Za sprawą nieco wybujałej wyobraźni niektórych ludzi (przede wszystkim w Niemczech), na wyrost wymyślających Wilhelmowi Gustloffowi od „Titaników Hitlera”, pewnego rodzaju konikiem stały się dla mnie najpierw (oczywiste) różnice, a potem (ciekawsze, bo zaskakujące) podobieństwa między obydwoma statkami.

Pewnie brzmi to cokolwiek brutalnie, ale straszny los pasażerów Gustloffa w jego ostatniej podróży mało mnie wzrusza. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Równie mało interesuje mnie wrak statku, zrujnowany przez kolejne ekspedycje, zawzięcie tropiące (przez osiem już dekad od zatonięcia motorowca!) wspomnianą Komnatę.

Gustloff odszedł nie wszystek, a jego duch wciąż żyje pośród nas – w kadłubach współczesnych wycieczkowców świata.

Niżej podpisany (i przekorny!) tłumacz amator na całkiem dobrym poziomie dopadł kolejno paru źródłowych książek niemieckich o Gustloffie autorstwa dziejopisa statku i Kadeefu, pana Heinza Schoena (1926-2013). Jedną z nich – „Hitlers Traumschiffe” – w całości przełożył na język polski pod tytułem „Flota Pokoju Hitlera”.

Jeden z podrozdziałów tej opowieści o trzech „pasażerach” Kadeefu zawiera relację pewnej Niemki w średnim wieku o jej podróży dookoła Włoch na pokładzie Gustloffa w lutym 1939 roku (dziewiątej z dziesięciu, jakie statek odbył na tym szlaku między Genuą a Wenecją).

Nasz tłumacz wyłowił ten pouczający tekst z przekładanego tomu do ewentualnego późniejszego wykorzystania, czyszcząc go gruntownie z wszystkich elementów nazistowskich. To co pozostało, to żywa relacja zachwyconej pasażerki z pokładu znakomitego statku.

Artykuł o Gustloffie autorstwa Wojciecha Wachniewskiego, źródło: archiwum Autora


***

„Flota pokoju” kanclerza III Rzeszy to kilkanaście sporych statków pasażerskich pod znakami Kadeefu, z których jeden (Dresden) zatonął pechowo wskutek wypadku jeszcze w 1934 roku. Z całej tej czeredy statków KdF tylko dwa (Wilhelm Gustloff i Robert Ley) zostały specjalnie zbudowane dla „Siły przez Radość”. Ostatnim statkiem pamiętającym służbę dla KdF był zbudowany w 1925 roku Berlin, który w ponad pół wieku po swoim wejściu do służby uległ w sierpniu 1986 roku tragicznej katastrofie na Morzu Czarnym.

***

Bursztynowa Komnata doczekała się w Polsce wspaniałego dokumentu filmowego z serii „Znaki zapytania”.
Jedni utrzymują (za nieżyjącym już Erichem Kochem, byłym Gauleiterem NSDAP w Prusach Wschodnich), że sławny na cały świat skarb wciąż znajduje się w... ładowniach FRACHTOWCA o nazwie W. Gustloff (!) zatopionego w 1945 roku nieopodal Piławy.
Inni twierdzą, że sławny Skarb nad Skarbami najspokojniej (choć nie bez przygód) odpłynął jakoby w swoim czasie do Argentyny w ładowni Roberta Leya, tej przyszywanej siostrzycy Gustloffa, której podobno na ten jeden rejs zmieniono nazwę (!) na Wilhelm Gustloff.
Miejsce bezcennego daru króla Prus dla cara Rosji zajęła tymczasem w Carskim Siole jego wierna kopia, ale na pewno warto byłoby dowiedzieć się wreszcie, gdzie jest oryginał.

Gdyby Wilhelm Gustloff miał więcej szczęścia, lub powstał już po wojnie, bez większych problemów byłby dotrwał (zapewne pod zmienioną nazwą) do dziś dnia: przecież zbudowano go u Blohma i Vossa, a zwodowano w 60. roku istnienia tej bardzo zasłużonej stoczni.

Słupska SP nr 1 im. H. Sienkiewicza, gdzie Autor po raz pierwszy zetknął się z historią Wilhelma Gustloffa; źródło: archiwum Autora


***

Nasz Słupsk to miasto m.in. Heinricha von Stephana i Stanisława I. Witkiewicza. Urodził się tu tylko von Stephan; Witkacy o jakimś Słupsku nawet nie słyszał.
„Za Niemca” mieszkańcy ówczesnego Stolpu in Pommern mieli w swoim mieście... ulicę Wilhelma Gustloffa!
Ten zabity 4. lutego 1936 roku w Davos szef struktur NSDAP w Szwajcarii wykreowany został na męczennika ruchu nazistowskiego i zrobił po śmierci niezłą karierę, zostając m.in. patronem licznych ulic i instytucji w całej ówczesnej Rzeszy. Szczytem tej kariery stało się nazwanie imieniem Gustloffa (prawie dwumetrowego olbrzyma rodem ze Schwerina) statku nr 511 od Blohma i Vossa z Hamburga.
Dziś patronem dawnej Gustloff-Strasse jest u nas Stefan Czarniecki.

Opr. WMW Słupsk ♍

nauta_2024

Dziękujemy za wysłane grafiki.