W 80-tą rocznicę zatopienia statku Wilhelm Gustloff o swoich wspomnieniach związanych z jednostką pisze Wojciech Wachniewski.
Jestem młodszy od motorowca Wilhelm Gustloff o ponad osiemnaście lat. Ciekawy, choć stanowczo zbyt mało u nas znany statek z Hamburga co jakiś czas do mnie powraca.
Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce pod koniec siódmej dekady ubiegłego wieku, w słupskiej „Jedynce”. Jak w każdej szkole podstawowej była tam (i jest do dziś) wcale niezła biblioteka, w której są jeszcze pewnie słynne „Miniatury morskie” z serii „SOS”. Oczywiście, przeczytałem je wszystkie co do sztuki. Jeden z tomików tej serii (dla hobbystów o mocnych nerwach!), zatytułowany „Na pastwie losu”, poświęcony został przez Autora (p. St. Bernatta) zatopieniu Wilhelma Gustloffa przez sowiecki okręt podwodny S-13. Czytałem go wiele razy, z wypiekami na twarzy, rzecz jasna w ogóle wtedy nie wiedząc, kim był ów tajemniczy Gustloff i czym się był zasłużył, że akurat jego wybrano na patrona zbudowanego w Hamburgu „pasażera”, ale początek został zrobiony.
Drugie spotkanie nastąpiło przypadkiem, w lecie 1973 roku. Wtedy to gruchnęła w Europie słynna wieść o możliwości ukrycia przez hitlerowców na Gustloffie skrzyń z tak zwaną Bursztynową Komnatą z Carskiego Sioła. Ledwie dwa lata wcześniej dowiedziałem się, jak wielkim skarbem była owa Komnata dla obu stron walczących na frontach II wojny światowej. Relacje z wyprawy na wrak, podjętej przez polskich płetwonurków z Gdańska, pojawiały się m.in. na łamach ówczesnej naszej prasy lokalnej, a we mnie ożyły wspomnienia strasznych ilustracji ze wspomnianej wyżej „Miniatury morskiej”. W ciągu trzech lat – 1973-75 – prasa przyniosła szereg szczegółów dotyczących samego statku, w tym jego sylwetkę i plany kilku pokładów, a u mnie zaczęła pęcznieć specjalnie założona Gustloffowi teczka prywatnego archiwum morskiego.
Na trzecie spotkanie musiałem poczekać prawie trzydzieści lat!
W
międzyczasie tu i tam runęły niektóre mury i pootwierano rozmaite
archiwa. Przydały się języki, w tym pilnie zgłębiany niemiecki. Bez
znajomości języków nie ma mowy o poważnych zainteresowaniach morskich!
Kiedy
na polskim rynku księgarskim pojawiła się powieść G. Grassa „Idąc
rakiem”, dorwałem (rzecz jasna) jej wspaniały, niemiecki oryginał.
Zaprzyjaźniłem się szczególnie z panią Tullą Pokriefke z Langfuhr
(jedyną w tej powieści osobą, która od początku do końca wie, czego
chce), dowiedziałem się tego i owego o „przekreślonym” życiu i
bezsensownej śmierci patrona motorowca, no i poznałem też sam statek na
tyle, żeby móc zasiąść przed moim komputerem i napisać ni mniej, ni
więcej, tylko zarys dziejów pokojowej służby „Dumy Kadeefu” (Kraft durch
Freude, KdF – nazistowska organizacja turystyczno-sportowa – przyp.
red.).
Dziś wiem o Gustloffie sporo i trochę przypominam pod tym
względem grassowego Konrada „Pokrywkę” (!) – z tym, że ja na pewno
nikogo nie zastrzelę w następstwie sporów przy piwie czy w sieci o
kwestie dawno przebrzmiałe i pozamykane przez Historię solidnymi
pieczęciami.
„Numer Pięćset Jedenasty” jest dla mnie przede
wszystkim wspaniałym wycieczkowcem morskim średniego zasięgu, który
wcale nie musiał pokonywać oceanów, a służył pokojowo około 530 dni (od
15.03.1938 do 24.08.1939).
Co by nie rzec – to ponad 130 razy dłużej od służby sfuszerowanego Titanica, niegodnego skrótu RMS przed nazwą!
Za
sprawą nieco wybujałej wyobraźni niektórych ludzi (przede wszystkim w
Niemczech), na wyrost wymyślających Wilhelmowi Gustloffowi od „Titaników
Hitlera”, pewnego rodzaju konikiem stały się dla mnie najpierw
(oczywiste) różnice, a potem (ciekawsze, bo zaskakujące) podobieństwa
między obydwoma statkami.
Pewnie brzmi to cokolwiek brutalnie,
ale straszny los pasażerów Gustloffa w jego ostatniej podróży mało mnie
wzrusza. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Równie mało interesuje mnie
wrak statku, zrujnowany przez kolejne ekspedycje, zawzięcie tropiące
(przez osiem już dekad od zatonięcia motorowca!) wspomnianą Komnatę.
Gustloff odszedł nie wszystek, a jego duch wciąż żyje pośród nas – w kadłubach współczesnych wycieczkowców świata.
Niżej
podpisany (i przekorny!) tłumacz amator na całkiem dobrym poziomie
dopadł kolejno paru źródłowych książek niemieckich o Gustloffie
autorstwa dziejopisa statku i Kadeefu, pana Heinza Schoena (1926-2013).
Jedną z nich – „Hitlers Traumschiffe” – w całości przełożył na język
polski pod tytułem „Flota Pokoju Hitlera”.
Jeden z podrozdziałów
tej opowieści o trzech „pasażerach” Kadeefu zawiera relację pewnej
Niemki w średnim wieku o jej podróży dookoła Włoch na pokładzie
Gustloffa w lutym 1939 roku (dziewiątej z dziesięciu, jakie statek odbył
na tym szlaku między Genuą a Wenecją).
Nasz tłumacz wyłowił ten
pouczający tekst z przekładanego tomu do ewentualnego późniejszego
wykorzystania, czyszcząc go gruntownie z wszystkich elementów
nazistowskich. To co pozostało, to żywa relacja zachwyconej pasażerki z
pokładu znakomitego statku.
***
„Flota pokoju” kanclerza
III Rzeszy to kilkanaście sporych statków pasażerskich pod znakami
Kadeefu, z których jeden (Dresden) zatonął pechowo wskutek wypadku
jeszcze w 1934 roku. Z całej tej czeredy statków KdF tylko dwa (Wilhelm
Gustloff i Robert Ley) zostały specjalnie zbudowane dla „Siły przez
Radość”. Ostatnim statkiem pamiętającym służbę dla KdF był zbudowany w
1925 roku Berlin, który w ponad pół wieku po swoim wejściu do służby
uległ w sierpniu 1986 roku tragicznej katastrofie na Morzu Czarnym.
***
Bursztynowa Komnata doczekała się w Polsce wspaniałego dokumentu filmowego z serii „Znaki zapytania”.
Jedni
utrzymują (za nieżyjącym już Erichem Kochem, byłym Gauleiterem NSDAP w
Prusach Wschodnich), że sławny na cały świat skarb wciąż znajduje się
w... ładowniach FRACHTOWCA o nazwie W. Gustloff (!) zatopionego w 1945
roku nieopodal Piławy.
Inni twierdzą, że sławny Skarb nad Skarbami
najspokojniej (choć nie bez przygód) odpłynął jakoby w swoim czasie do
Argentyny w ładowni Roberta Leya, tej przyszywanej siostrzycy Gustloffa,
której podobno na ten jeden rejs zmieniono nazwę (!) na Wilhelm
Gustloff.
Miejsce bezcennego daru króla Prus dla cara Rosji zajęła
tymczasem w Carskim Siole jego wierna kopia, ale na pewno warto byłoby
dowiedzieć się wreszcie, gdzie jest oryginał.
Gdyby Wilhelm
Gustloff miał więcej szczęścia, lub powstał już po wojnie, bez większych
problemów byłby dotrwał (zapewne pod zmienioną nazwą) do dziś dnia:
przecież zbudowano go u Blohma i Vossa, a zwodowano w 60. roku istnienia
tej bardzo zasłużonej stoczni.
***
Nasz Słupsk to miasto
m.in. Heinricha von Stephana i Stanisława I. Witkiewicza. Urodził się tu
tylko von Stephan; Witkacy o jakimś Słupsku nawet nie słyszał.
„Za Niemca” mieszkańcy ówczesnego Stolpu in Pommern mieli w swoim mieście... ulicę Wilhelma Gustloffa!
Ten
zabity 4. lutego 1936 roku w Davos szef struktur NSDAP w Szwajcarii
wykreowany został na męczennika ruchu nazistowskiego i zrobił po śmierci
niezłą karierę, zostając m.in. patronem licznych ulic i instytucji w
całej ówczesnej Rzeszy. Szczytem tej kariery stało się nazwanie imieniem
Gustloffa (prawie dwumetrowego olbrzyma rodem ze Schwerina) statku nr
511 od Blohma i Vossa z Hamburga.
Dziś patronem dawnej Gustloff-Strasse jest u nas Stefan Czarniecki.
Opr. WMW Słupsk ♍
Dramat na pokładzie Steny. Na ratunek wezwano śmigłowiec Marynarki Wojennej
Polski wiceadmirał z wizytą w litewskiej Marynarce Wojennej
Naval Group zbuduje czwartą fregatę dla Grecji. Zamówienie potwierdzone
Umowa USA i Korei Pd. wywoła efekt nuklearnego domina?
Lotniskowiec Royal Navy i jego myśliwce oddane pod dowództwo NATO
Port w Noworosyjsku wznowił działanie po ataku ukraińskich dronów
NATO ćwiczyło zwalczanie okrętów podwodnych. „Playbook Merlin 25” na szwedzkich wodach