• <
Kongres Polskie Porty 2030 edycja 2024

Ich siłą jest prowadzenie zajęć w warunkach naturalnych. Rozmawiamy z Grzegorzem Szawarskim, dyrektorem ośrodka Mayday

Joanna Kubik

15.12.2017 11:33 Źródło: własne
Strona główna Marynarka Wojenna, Bezpieczeństwo Morskie, Ratownictwo Ich siłą jest prowadzenie zajęć w warunkach naturalnych. Rozmawiamy z Grzegorzem Szawarskim, dyrektorem ośrodka Mayday

Partnerzy portalu

Ich siłą jest prowadzenie zajęć w warunkach naturalnych. Rozmawiamy z Grzegorzem Szawarskim, dyrektorem ośrodka Mayday - GospodarkaMorska.pl
- Zamiast wywiązywać się z przydzielonych zadań, to oni uciekali, wyskakiwali za burtę zostawiając płonący statek. Pierwszy raz się spotkałem z taką sytuacją. Jak widać teoria nie ma nic wspólnego z praktyką, dlatego tak ważne jest, aby szkolić w warunkach jak najbardziej przypominających prawdziwe życie - powiedział w rozmowie z naszym portalem Grzegorz Szawarski, dyrektor ośrodka szkoleniowego ratownictwa morskiego Mayday, w którym kiedy jest mowa o opuszczaniu tratwy, kursanci nie siedzą przed ekranem komputera. W Mayday szkolą w warunkach naturalnych, na statku.

Mayday... to chyba niezbyt szczęśliwa nazwa dla ośrodka szkoleniowego ratownictwa morskiego.

Wręcz przeciwnie. „Mayday” jest tradycyjnym sygnałem wołania o pomoc. Słowo to, wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z 1 maja. Pochodzi ono od francuskiego m'aider ('help me') i zostało po raz pierwszy wprowadzone do użycia przez radiooficera w londyńskim Croydon Airport w 1923 r. który zaproponował, aby tym właśnie sygnałem posługiwały się załogi samolotów latających na trasie Londyn Paryż w sytuacji zagrożenia. Jeśli szkolimy ludzi, jak mają się zachować w sytuacji niebezpieczeństwa i zagrożenia dla zdrowia i życia, to pierwszym słowem, jakiego powinni się nauczyć jest właśnie Mayday.

A jakie były początki?

Nie ukrywam, że początki tworzonego przeze mnie ośrodka były dość trudne i że sygnał Mayday może być także traktowany jako wołanie o pomoc do moich kolegów. Mimo że siedzę w biznesie od 35 lat, a  pierwszy ośrodek, który współtworzyłem razem z prof. Danielem Dudą powstał w 1984 r., nie spodziewałem się, że będzie aż tak ciężko.  

No właśnie, tworzył Pan historię polskiego ratownictwa morskiego.

Zaczynaliśmy wtedy od zera. Akurat zdarzyły się dwie katastrofy: Buska i Kudowy. Marynarze niepotrzebnie poginęli w tych katastrofach. Ówczesny minister żeglugi poszedł po rozum do głowy i kazał rozpocząć program szkolenia marynarzy z prawdziwego zdarzenia. No i powstały dwa ośrodki, w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie i Gdyni. Pracowałem w Gdyni i muszę powiedzieć, że szkoliliśmy rocznie ok. 2 tysiące osób. Pomnóżmy to przez 30 lat... liczba robi ogromne wrażenie.

Powiedział Pan, że te katastrofy nie musiały zakończyć się tak tragicznie.

Dokładnie tak. Weźmy to, co zdarzyło się podczas katastrofy statku Busko Zdrój. Największy problem był z tym, że marynarze nie potrafili obsłużyć szalup ratunkowych. Okazało się też, że do tej tragedii głównie przyczyniła się hipotermia. Podczas ewakuacji marynarze musieli się przemieścić z burty do tratw i oni po prostu rozbierali się do majtek, bo uważali że będzie im łatwiej dopłynąć, weszli do tratwy i tam poginęli. Umarli z wychłodzenia.

Z czego to wynika?

Z niewiedzy. W przeszłości szkolenia z ratownictwa przeprowadzono na burcie statku, natomiast jeśli chodzi o studia o kierunkach morskich, wszyscy kandydaci przechodzili przez tzw. „obóz ratowniczy”, który odbywał się w sezonie letnim i trwał przez 2 tygodnie. Wg mnie była to bardzo skuteczna forma szkoleń. Natomiast marynarze traktowali kursy jako zło konieczne, kolejny kwitek który jest im niezbędny aby pracować na statku.

Wróćmy do teraźniejszości. Jak udało się Mayday’owi przetrwać?

Ostrzegano mnie, że taki biznes wymaga czasu i trzeba czekać cierpliwie aż ten worek się otworzy. Przez pierwsze pół roku zbyt wiele się tutaj nie działo. W końcu jednak przyszli do mnie klienci, których szkoliłem wcześniej i dobrze się znaliśmy: Chipolbrok, Stena Line, służby mundurowe i potem już poszło.

Jak przyciągnęliście klientów?

Zaczęliśmy ściągać marynarzy jakością szkoleń. Zatrudniam doświadczonych wykładowców z pasją, są to np. kapitanowie, którzy pływali przez wiele lat, są też tacy którzy pracowali w urzędzie administracji morskiej w wydziale bezpieczeństwa żeglugi. Oprócz doświadczenia w pracy na statku, mają ogromną wiedzę, jeżeli chodzi o wyposażenie, sprzęt, przepisy. Zatrudniam nawet byłego naczelnika wydziału bezpieczeństwa żeglugi, który audytuje statki i od niego zależy, czy jednostka wyjdzie w morze. Kartą przetargową jest również możliwość uczestniczenia w zajęciach praktycznych prowadzonych na statku. Uważam, że to jest główna rzecz, która nas wyróżnia w branży.

Jakie kursy oferujecie?

Przede wszystkim zintegrowany kurs bezpieczeństwa STCW (który obejmuje 4 podstawowe kursy: kurs bezpieczeństwa własnego i odpowiedzialności wspólnej, elementarnych zasad udzielania pierwszej pomocy, indywidualnych technik ratunkowych oraz kurs przeciwpożarowy stopnia podstawowego), indywidualne techniki ratunkowe, przeciwpożarowe, kurs ratownika morskiego, starszego ratownika morskiego, ochrony, medyczne, rybackie.

Jak wygląda wasz program szkoleniowy?

Wszystkie kursy realizujemy w oparciu o modelowe programy IMO, program ministerialny, choć nieaktualny i nie nadąża chociażby za zmianami związanymi ze sprzętem, czy procedurami, które na świecie zmieniają się praktycznie z roku na rok. Chcę podkreślić, że Mayday przekazuje wiedzę aktualną zawartą w prezentacjach uzupełnionych w zajęciach praktycznych.

Do szkolenia praktycznego potrzebna jest odpowiednia infrastruktura.

I my ją zapewniamy w stu procentach. Jeśli chodzi o wykłady, to mamy na miejscu dwie sale. Zajęcia praktyczne odbywają się na basenie w Akademii Morskiej i na promie, który zacumowany jest przy terminalu kontenerowym w Gdyni. Jeżeli więc mówimy o opuszczaniu tratwy żurawikiem, kursanci nie demonstrują wykonania zadania na monitorze, tylko grupa stoi przy żurawiku i to robi.

Poza tym mamy do dyspozycji poligon fire figthing, który zlokalizowany jest przy Urzędzie Morskim. Szykujemy też specjalne pomieszczenie tzw. shockroom, gdzie słuchacze będą mieli do wykonania pewne zadania medyczne.

Przy okazji dodam, że mamy w planach wprowadzenie kursów w ośrodku, który imituje  opuszczony  obiekt, gdzie znajduje się wiele zróżnicowanych i nietypowych pomieszczeń. Będziemy tam prowadzili zajęcia związane z medycyną ekstremalną i zagrożeniami terrorystycznymi.

Rozszerzacie działalność?

Tak sukcesywnie  wprowadzamy nowe szkolenia tj. kursy i warsztaty  medyczne  adresowane do rodzin z dziećmi, uczniów,  żeglarzy czy funkcjonariuszy publicznych. Kursy te są profilowane pod daną grupę odbiorców i prowadzone przez odpowiednio dobraną i doświadczoną kadrę dydaktyczną.

Kim są Wasi klienci?

Jeżeli chodzi o obszar armatorski, to szkolimy załogi Stena Line, Chipolbroku, Percipu. Przychodzą do nas też ludzie, którzy starają się o pracę na statku. Kolejna grupa to grupy specjalistyczne związane z obronnością i bezpieczeństwem kraju.  

Współpracujemy również z Det Norske Veritas. Dodam, że przed rozpoczęciem naszej współpracy przedstawiciele biura zrobili nam audyt w formie prowokacji, która polegała na tym, że przyszedł do naszego ośrodka „tajemniczy” klient i sprawdzał, czy wszystko jest takie, jakie powinno. Oczywiście zdaliśmy test na szóstkę. Dziś możemy się pochwalić Certyfikatem zarządzania jakością od DNV GL.

Następna grupa szkoleniowa to są żeglarze i rybacy. Polski Rejestr Statków też wyraził chęć uczestnictwa w naszych kursach. Poza tym przeszkoliliśmy polarników z Polskiej Akademii Nauk, którzy wybierali się na Spitsbergen.  

Jesteście bezkonkurencyjni?

Jak na tę chwilę nie. Ale patrząc na frekwencję i liczbę przeszkolonych przez nas osób, około 2 tysiące rocznie, jest szansa, że znajdziemy się w grupie ośrodków wiodących. A jest ich spora liczba.
 
Nie jest Pan osobą anonimową w branży, to pewnie też procentuje.

Nie jestem zawodowym ratownikiem, ale moje doświadczenie mówi samo za siebie. Pracowałem w polskim ratownictwie okrętowym, na holownikach ratowniczych, śmigłowcach. Przeszedłem bardzo cenne szkolenie w brytyjskiej służbie Cost Guard, gdzie poznawałem ich metodologię ratownictwa. Brałem też udział w programie ratownictwa klifowego.

Był Pan nawet na Hornsund.

Byłem na Spitsbergenie i Antarktydzie. Pracowałem wtedy w szkole morskiej, brałem udział w badaniach na temat łowienia krylu. Do moich zadań należało przygotowanie ekspertyz na temat bezpieczeństwa jednostek łowiących w akwenach polarnych. Robiliśmy badania związane z użytkowaniem tratwy pneumatycznej w warunkach arktycznych, m.in. mierzyliśmy temperaturę, wykonywaliśmy próby holownicze. Z tych wypraw przywiozłem dyplom, który wręczano po dwukrotnym przekroczeniu koła polarnego.

A brał Pan kiedyś udział w akcji ratowniczej w prawdziwego zdarzenia?

Na szczęście nie zdarzało mi się to zbyt często. W pamięci utkwiła mi szczególnie jedna akcja. Podczas patrolowania Morza Śródziemnego otrzymaliśmy wezwanie do masowca na którym doszło do pożaru. Pożar był całkiem spory, nadbudówka poszła z dymem w ciągu 4 godzin. Oczywiście udało nam się ugasić ogień, zabezpieczyliśmy ładownię, maszynownię, nikt nie ucierpiał. Podczas tej akcji uderzyła mnie jednak jedna rzecz. Zobaczyłem wtedy, jak procedury kompletnie nie zagrały, jak podczas takiego zdarzenia ludzie nie przestrzegają zasad, zachowują się nieracjonalnie. Zamiast wywiązywać się z przydzielonych zadań, to oni uciekali, wyskakiwali za burtę zostawiając płonący statek. Pierwszy raz się spotkałem z taką sytuacją. Jak widać teoria nie ma nic wspólnego z praktyką, dlatego tak ważne jest, aby szkolić w warunkach jak najbardziej przypominających prawdziwe życie.

Dziękuję za rozmowę

Partnerzy portalu

Dziękujemy za wysłane grafiki.