• <
CSL_790x140_2025

Offshore Wind – Logistics & Supplies. Czy polska flota offshore to utopia?

Strona główna Energetyka Morska, Wiatrowa, Offshore Wind, Offshore Oil&Gas Offshore Wind – Logistics & Supplies. Czy polska flota offshore to utopia?

Tegoroczną konferencję Offshore Wind Logistics & Supplies zamykała debata poświęcona polskiej flocie morskiej dla morskiej energetyki wiatrowej. Moderował ją Mateusz Kowalewski, wydawca serwisu GospodarkaMorska.pl.

W debacie dotyczącej tematu, który w zasadzie od początku budzi – szczególnie w polskim sektorze stoczniowym – tyleż nadzieje, co kontrowersje, wzięło udział pięciu rozmówców: Piotr Żeglarski z Seaway7, Krzysztof Stopierzyński z Baltic Diving Solutions, Radosław Kowalczyk ze Stoczni Szczecińskiej „Wulkan”, Bartłomiej Stępień z Elektryki Morskiej oraz Marcin Ryngwelski z PGZ Stoczni Wojennej. 

– Mamy rozmawiać o flocie, której prawie nie ma – zaznaczył na początku Mateusz Kowalewski. Dodał, że obecnie w projektach offshore wind bierze udział sześć jednostek. Jak stwierdził, „wszyscy mają wielki niedosyt, local content szczególnie w zakresie żeglugi, floty mógłby być dużo większy”, ale jednocześnie wyraził nadzieję, że będziemy w stanie wyciągnąć z tej sytuacji wnioski przy kolejnych projektach. Kowalewski jednak zastanawiał się, czy budowa floty offshore, skupionej na potrzebach polskich projektów na Bałtyku, ma dziś sens. 

Piotr Żeglarski, reprezentujący pracującą na całym globie firmę Seaway7, która posiada własną flotę, nawiązał na początku do obecnej sytuacji na rynku offshore wind. Opisał, że obecnie przez wyhamowanie rozwoju poszczególnych projektów u wybrzeży Stanów Zjednoczonych sporo „capacity” się uwolniło i nastała nadpodaż, która wkrótce powinna być odczuwalna także w Europie. 

– Póki co zaangażowanie jest dosyć spore, ruch na rynku jest bardzo duży. Ale patrzmy, co dalej. Nadchodzi kilka lat troszeczkę gorszych, trzeba to będzie w jakiś sposób przeczekać, ale potem, patrząc według prognoz analityków oraz naszych własnych, w roku 2030-31 i dalej będzie kolejna fala projektów. Znowu będzie ich bardzo dużo – opisywał.

Jego zdaniem jednak budowanie floty wyłącznie na Bałtyk jest ryzykowne, choćby dlatego, że na rynku tym funkcjonują firmy operujące na całym świecie. Stwierdził, że jakiekolwiek lokalizowanie usług w tym biznesie mija się z celem. Dodał jednak, że w Polsce obserwuje „odwróconą percepcję”: rozmawiamy o budowie statków instalacyjnych, których praca stanowi około 30-40% kosztów na kontrakcie, a tymczasem powinniśmy zacząć od budowy kompetencji w zarządzaniu projektem, engineeringu, zarządzaniem łańcuchem dostaw.

– Powiedziałbym, że żeby zbudować taki biznes w Polsce, chciałbym zobaczyć, że ktoś usiłuje najpierw zbudować kompetencje, które pozwolą na operowanie takimi statkami, dopiero później można zacząć myśleć o pójściu do stoczni i powiedzieć, czego tak naprawdę chcemy. Bez wiedzy na temat operacji z takimi statkami nie da się zbudować statku, który będzie z sukcesami budował – mówił Żeglarski. – Bardzo mnie niepokoi, jeśli debata w Polsce rozpoczyna się od tego, że zbudujemy statek, a później zastanowimy się co dalej. 

Krzysztof Stopierzyński miał podobny pogląd: 

– To 14. konferencja i cały czas jesteśmy w tym samym miejscu. To takie bajki, które są miłe dla naszych uczuć, ale które są nierealistyczne. Nie wystarczy kupić fortepian, żeby wygrać konkurs chopinowski – mówił Stopierzyński. 

Opierają się na własnych doświadczeniach Stopierzyński powiedział, że kluczowe jego zdaniem jest zbudowanie sobie kompetencji na małych jednostkach przed przejściem do dużych. Doświadczenie można zdobywać także na jednostkach wynajętych lub z drugiej ręki, bez konieczności budowania takowych od zera. 

– Podpadnę kolegom stoczniowcom, ale nie musimy budować polskiego jack-upa. W Singapurze stoi jack-up, który został porzucony przez Maerska, jest skończony w 98 procentach. Można by było go mieć w ciągu czterech miesięcy, tylko za co i kto? Kupić statek to jest prosta rzecz. Zrobić business case z tego, że się kupiło statek, to już wyższa szkoła jazdy – mówił.

Jego zdaniem szanse na polską jednostkę instalacyjną zostały pogrzebane jeszcze na etapie budowy gazociągu Baltic Pipe.

– Polskie państwo wydało 6,5 mld zł, a my to wszystko obserwowaliśmy z brzegu. Nikt nie zadbał, żeby brały w tym udział polskie firmy. Potem zaczęły się pierwsze projekty i my nie mieliśmy ani doświadczenia, ani mniejszych jednostek, czyli nie mieliśmy co skalować. Początek kontraktacji offshore wind też był paskudny – chińskie kable, trafostacje z Wietnamu i tak dalej. Musiało koło historii się trochę przetoczyć – mówił. 


Brakującym ogniwem jest potencjalny operator takiej jednostki, skłonny do poniesienia ryzyka i wybudowania jack-upa, nawet niewielkiego, w krajowych stoczniach, ale także do zebrania zespołu, który będzie nabierał doświadczeń w pracy na niej. 

– Deweloperzy oczekują, że polskie przedsiębiorstwa kupią statki, a potem sobie nimi będą startowały w przetargach. I kupimy statek za 7 do 9 milionów euro, postawimy go przy nabrzeżu i wygramy albo nie wygramy przetargu? Nikt tego rynku nie inkubuje, nie ma żadnej sensownej strategii postępowania – mówił Stopierzyński.

Stwierdził jednak, że powinniśmy spojrzeć na to, co się udało na naszym rynku offshore wind, zamiast ciągle mówić o jack-upie. 

– Robiliśmy dla Australijczyków prezentację jak budować łańcuch dostaw na morskie farmy wiatrowe. Opowiadaliśmy o budowie portu instalacyjnego w Świnoujściu, o budowie fabryki wież w Gdańsku, o tych wszystkich inwestycjach, które doszły do skutku. Oni patrzyli na nas za zazdrością, a my nie widzimy tego co się udało, tylko cały czas się wściekamy, że nie mamy tego mitycznego jack-upa. Już naprawdę nie mogę słuchać o tym jack-upie – konkludował. 

Stopierzyński postulował, żeby przestać patrzeć na flotę offshore wyłącznie z perspektywy CTV i statków instalacyjnych. W Polsce jest wiele innych jednostek, które uczestniczyły i wciąż uczestniczą w projektach również pierwszej fazy. 

Jedną z firm, która może brać udział w budowie jednostek do obsługi polskich morskich farm wiatrowych jest szczecińska stocznia Wulkan. Radosław Kowalczyk, prezes stoczni, jest zdania, że ewentualny brak doświadczenia w operowaniu dużymi jednostkami instalacyjnymi czy budowie takowych nie powinien stać nam na przeszkodzie. 

– Nie zgadzam się z tym, że jak nie potrafimy, to się nie bierzmy. Przy takim rynku, przy takich inwestycjach, przy takim budżecie weźmy, zróbmy, za 3-5 lat może nie będziemy mistrzami świata, ale będziemy w pierwszej lidze. Jeśli nie zaczniemy tego dzisiaj będziemy zawsze na końcu tabeli – mówił Kowalczyk.

Zdaniem prezesa Wulkana konieczne jest inwestowanie we własną flotę. Jego zdaniem polskie stocznie i biura projektowe mają niezbędne umiejętności, by takie statki tworzyć. Kowalczyk uważa, że polscy armatorzy, jeśli będą wyposażeni w odpowiednie „narzędzia pracy”, będą konkurencyjni na międzynarodowych rynkach i będą mogli stawać w przetargach. 

Kowalczyk przyznał też, że stocznia posiada projekty jednostek CTV i ma te statki wycenione. 

– Natomiast armatorzy nasi mają kłopoty, żeby te zlecenia pozyskać na siebie, bo nie mają 5-letniego doświadczenia w obsłudze farmy wiatrowej. Pewnie, że nie mają, bo niby skąd mają mieć. Ale jeśli mówimy chociażby o PŻB, które ma promy, kapitanów, know-how jak się posługiwać flotą – jeśli dostawimy im 10 mniejszych stateczków to co, nie obsłużą? Nie dopłyną do wieży, nie odpłyną? O czym rozmawiamy, jakie doświadczenia? Przecież przy doświadczeniach naszych armatorów, których jest kilku, to jest temat absolutnie do obsłużenia – mówił Kowalczyk.

Fot. Natalia Kuna / PIMEW


Stopierzyński jednak wskazywał, że brakuje koordynacji ze strony państwa, długofalowego planu, który pozwoliłby rozwijać nasze możliwości.

– Wiemy, że mamy kształcić kadry pod to. Wiemy, że potrzebujemy, żeby stocznie budowały swoje pierwsze produkty w formie na przykład SOV. I nikt się nawet nie zająknął na temat zrobienia trenażera SOV dla uczelni wyższych. Budujemy za to żaglowiec za 400 milionów. Ta cała nasza dyskusja dotycząca budowy floty, kształcenia marynarzy, nie spina się w całość, kończy się żaglowcem, zamiast budowania faktycznego trenażera SOV, żebyśmy młodych ludzi wypuszczali ze szkół morskich z praktyczną wiedzą, żeby stocznie zrobiły sobie track record, żebyśmy zrobili taki produkt, którym możemy się pochwalić na zachodzie – mówił.

O braku strategii na poziomie kraju mówił też Bartłomiej Stępień z Elektryki Morskiej. Wrócił jednak także temat braku doświadczenia.

– Rok temu zawiązane zostało konsorcjum Stoczni Wulkan, PŻB Offshore, naszej firmy i Funduszu Rozwoju Spółek jako organu finansującego. Zakładałem, że będzie to kompletny produkt, który będziemy mogli przedstawić potencjalnym inwestorom jako cały łańcuszek – jest stocznia, która jest w stanie wybudować jednostkę, FRS jako organ finansujący, PŻB jako opertor i nasza firma jako główny integrator elektryki i automatyki na tych jednostkach. I o co się rozbiliśmy? Rozbiliśmy się o siebie, czyli o nasze przepisy, brak track recordu. Jeżeli twierdzimy, że PŻB, Unity Line, PŻM, najwięksi polscy armatorzy pływający masowcami, olbrzymimi statkami pasażerskimi są odrzucani, bo niby nie poradzą sobie z najmniejszymi jednostkami, czyli CTC o wielkości 27 metrów, to my sobie sami strzelamy w kolano – mówił Stępień.

Jego zdaniem sami sobie ustanowiliśmy na własnych projektach regułę wymogu doświadczenia, co doprowadziło do problemu. Tym samym pieniądze płacone przez użytkowników energii elektrycznej są przez spółki Skarbu Państwa przekazywane firmom zagranicznym. Stępień postuluje, żeby sektory prywatny i rządowy ustaliły wspólną strategię. Zawodem była także umowa sektorowa, która według Stępnia nie wpłynęła specjalnie na budowę local content. 

Fot. Natalia Kuna / PIMEW


Kierując pytanie do Marcina Ryngwelskiego, prezesa PGZ Stoczni Wojennej, Mateusz Kowalewski porównał kwestię budowy polskiej floty offshore do zamówień okrętów wojennych, które też przed laty mogły skończyć się kupnem używanych jednostek zza granicy. Ryngwelski nie jest zwolennikiem angażowania partnerów zagranicznych do polskich projektów. Jego zdaniem zagraniczne firmy nie mają interesu w tym, żeby w Polsce przyczyniać się do budowy konkurencji dla siebie. 

– Kiedyś żył taki człowiek, który wyprzedzał cały rynek stoczniowy, nazywał się Piotr Sojka. W 2019 roku, kiedy było już wiadomo, że będzie ten offshore wind, wysłał mnie i aktualnego prezesa Remontowej Shipbuilding Darka Jaguszewskiego najpierw do Lotosu i do Orlenu, żebyśmy spróbowali załatwić stary temat, jakim są niesprzedane dwa statki PSV, które zostały w Remontowej, i zamienili je na OSV. Wtedy już Sojka przewidział, że to będzie w pewnym momencie potrzebne. Pojechaliśmy wtedy do tego Lotosu, oni byli zaskoczeni, o czym my mówimy, jaki offshore wind, w ogóle nie są gotowi. A później, jak przyjechaliśmy drugi raz, to wtedy już byli partnerzy zagraniczni, którzy powiedzieli tak: OSV kosztuje w Polsce 50 mln europ, a my mamy z Turcji za 40. Kto dopłaci tę różnicę, bo my na pewno nie. Jeżeli Orlen chce dopłacić, to niech dopłaca, bo my na pewno w to nie wchodzimy – opowiadał. 

Ryngwelski mówił, że Orlen i PGE mają „związane ręce” przez decyzje podjęte z partnerami zagranicznymi. Jest jednak na rynku przykład firmy, która posiada zarówno doświadczenie, jak i aktualne kontrakty w offshore. Tele-Fonika Kable myśli więc dzięki temu o budowie własnej jednostki do układania morskich kabli. Jednocześnie zarówno Remontowa Shipbuilding, jak i CRIST mają w portfolio budowę tego typu jednostek. Prezes PGZ Stoczni Wojennej słusznie zauważył, że warto jeszcze wciąż myśleć o jednostkach, których zadaniem będzie „pilnowanie” instalacji offshore wind, czyli statków, które można określić mianem dual-use. Choć trwa dyskusja na temat podziału kompetencji w kwestii zapewnienia bezpieczeństwa instalacjom morskim, Ryngwelski uważa, że powinien za to odpowiadać deweloper. Z kolei rozwiązaniem problemu braku armatora dla potencjalnej polskiej floty offshore wind jego zdaniem jest dokapitalizowanie prywatnych firm, które już w tym sektorze funkcjonują, mają doświadczenie i rozpoznawalność, zamiast budować od zera kolejne spółki Skarbu Państwa. 

Nie ma jednak konsensusu co do formy zaangażowania administracji. Według Krzysztofa Stopierzyńskiego choćby Urzędy Morskie powinny przekazać część swoich działań, jak stawianie czy serwisowanie pław, oświetlenia nawigacyjnego, pogłębianie akwenów, firmom działającym na rynku, jak to się dzieje za granicą. Tymczasem w ostatnich latach Urzędy zlecają budowę na własne potrzeby jednostek, które będą te prace wykonywały – stawiacza pław, pogłębiarek, statku sondażowego. Radosław Kowalczyk natomiast twierdzi, że to dobrze – w ten sposób pieniądze zostają w kraju, zamiast w formie przetargów trafiać do zagranicznych firm. Zwrócił też uwagę, że Urzędy Morskie nie budują jednostek po to, żeby uzyskać nowe możliwości, a po prostu odnawiają flotę. 

Z dyskusji wybrzmiewał przede wszystkim brak synchronizacji, jedności w postrzeganiu rozwoju offshore wind. Za sektor odpowiada w częściach kilka ministerstw. Branża wielokrotnie wnosiła o powołanie pełnomocnika przy rządzie, jednak bez odzewu. Jednocześnie niewiele brakuje do przekroczenia granicy, w której polskie możliwości udziału w rynkach morskiej energetyki wiatrowej znacznie by wzrósł, wciąż jednak brakuje pomysłu na wykonanie ostatecznego kroku – powstania (w taki lub inny sposób) armatora, który będzie bazował na współpracy z polskimi stoczniami. 

MEWO_2024
Tagi:
''
PSEW_OWP_2025_390X150

Dziękujemy za wysłane grafiki.