• <
szkoła_morska_w_gdyni_980x120_gif_2020

Ile kosztuje śmierć marynarza? Kto pomoże rodzinom załogi statku „Cemfjord”?

Strona główna Edukacja Morska, Nauka, Szkoły Morskie, Praca na Morzu Ile kosztuje śmierć marynarza? Kto pomoże rodzinom załogi statku „Cemfjord”?

Partnerzy portalu

Ile kosztuje śmierć marynarza? Kto pomoże rodzinom załogi statku „Cemfjord”? - GospodarkaMorska.pl

Marynarze byli krezusami w czasach PRL. Zarabiało się na czarnorynkowym kursie dolara, na ekskluzywnych towarach przywożonych z Zachodu. Obecnie pieniądze są naprawdę przeciętne. W przypadku śmierci można wywalczyć dobre odszkodowanie, ale nikt przecież tego sobie nie życzy. Jaka rodzina zamieniłaby swojego męża, ojca, brata na odszkodowanie?

Roman Daszczyński: - Pierwsza pańska myśl na wieść o katastrofie "Cemfjorda" i zaginięciu siedmiu polskich marynarzy?

Andrzej Kościk, przewodniczący Krajowej Sekcji Morskiej Marynarzy i Rybaków NSZZ "Solidarność": - Że kolejna tragedia, kolejni Polacy zginęli na morzu. To są dramaty żon, dzieci, całych rodzin obok których nie sposób przejść obojętnie. Mamy zasadę, że na miarę naszych możliwości pomagamy wszystkim, nawet jeśli tragicznie zmarły marynarz nie był członkiem "Solidarności".

Ktoś z załogi "Cemfjorda" należał do waszego związku?

- Nie, ale podkreślam: to nie ma żadnego znaczenia. Śmierć, ból bliskich, to są zbyt wielkie sprawy, by pytać o legitymację związkową. Jeśli rodziny tych marynarzy zwrócą się do mnie o wsparcie, pomożemy.

Przypadek jest skomplikowany: armator niemiecki, bandera cypryjska, katastrofa na wodach brytyjskich... Co polski związek zawodowy może zdziałać poza granicami kraju?

- Wbrew pozorom dużo może. Jako "Solidarność" jesteśmy stowarzyszeni z ITF - Międzynarodową Federacją Pracowników Transportu, która jest potężną organizacją o zasięgu światowym. Dzięki temu w razie potrzeby dostajemy pomoc prawną, mamy do dyspozycji adwokatów, ekspertów. Ja sam przez 17 lat byłem w Gdyni inspektorem ITF, osobiście dobrze znam kolegów w Niemczech, Danii, Szwecji czy Hiszpanii, mam z nimi kontakt. Taka współpraca często stanowi jedyną możliwość, by dojść do prawdy o okolicznościach w jakich zginął marynarz w trakcie wykonywania pracy. Bywa, że takie ustalenia mają później istotny wpływ na wysokość odszkodowania.

Jakiś przykład?

- Proszę bardzo. Sprawa sprzed 14 lat, ale pod różnymi względami bardzo interesująca. Jedna z wdów po marynarzu przyszła do nas zupełnie bezradna i zrozpaczona. Jej mąż, Ryszard, pływał jako "repair man" na statku "Sally Maersk" pod banderą duńską. Miał wówczas pięć lat stażu pracy u tego armatora. Płynęli z Hongkongu do portu na zachodnim wybrzeżu USA. Ryszard źle się poczuł, dokuczał mu ból w plecach. Słabo mówił po angielsku, więc poprosił kolegę, by wytłumaczył kapitanowi, o co chodzi. Podejrzewali, że ból jest skutkiem obrażeń po uderzeniu, jakiego doznał kilka dni wcześniej w maszynowni statku. Można powiedzieć, że kapitan zachował się po ludzku: podał choremu w sumie sześć tabletek przeciwbólowych i zalecił kilka dni odpoczynku. W trakcie rejsu Ryszard zmarł, jak się okazało później, na ostre zapalenie płuc. Armator był w sumie nie najgorszy, ale oczywiście chciał zapłacić jak najmniejsze odszkodowanie. Sprawa toczyła się przed duńskim sądem. Adwokat armatora użył argumentu, że właściwa diagnoza była niemożliwa, ponieważ Ryszard prawie nie znał angielskiego i nie umiał dobrze wytłumaczyć, co mu dolega. Skutek był taki, że wdowa po marynarzu przegrała w pierwszej instancji.

Dzięki pomocy ITF odwołaliście się od tego wyroku?

- Tak, oczywiście. I w efekcie wdowa po Ryszardzie wygrała cały proces. Duński sąd II instancji stwierdził, że słaby angielski chorego nie może być usprawiedliwieniem tej sytuacji. Kapitan miał obowiązek skonsultować się przez radio z lekarzem i działać według jego wskazówek. Nie zrobił tego, więc odpowiedzialność finansowa za śmierć marynarza spadła na armatora.

Jakie było odszkodowanie?

- Nie podam kwoty, bo potem są tylko komentarze, że ci na morzu mają nie wiadomo jakie pieniądze. A to przecież nieprawda. Marynarze oczywiście byli krezusami w czasach PRL, ale to zupełnie inne realia. Zarabiało się na czarnorynkowym kursie dolara, na ekskluzywnych towarach przywożonych z Zachodu, ale takie eldorado dawno się skończyło. Obecnie pieniądze są naprawdę przeciętne. W przypadku śmierci można wywalczyć dobre odszkodowanie, ale nikt przecież tego sobie nie życzy. Jaka rodzina zamieniłaby swojego męża, ojca, brata na odszkodowanie?

Proszę się nie obawiać. Nie podajemy danych tej wdowy, chodzi o to, by rodziny marynarzy rozumiały, że nie są bezbronne, gdy gdzieś daleko od Polski dojdzie do tragedii. Jakie było odszkodowanie za śmierć Ryszarda?

- Nie mogę mówić takich rzeczy...

Przynajmniej rząd wielkości. Więcej niż 100 tys. dolarów czy mniej?

- Więcej. Duński sąd wyliczył, ile lat ten marynarz mógł jeszcze pływać, i ile by z grubsza zarobił w tym czasie. Strat emocjonalnych nie da się wyliczyć, ale przynajmniej jakieś pieniądze. Bez tego procesu skończyłoby się najwyżej na dużo niższej kwocie. Niejednokrotnie rodziny otrzymują takie propozycje ze strony armatorów: damy wam od ręki 40 tysięcy dolarów, pod warunkiem że zrezygnujecie na piśmie z dalszych roszczeń.

Jest o co walczyć. Według pańskich danych, ilu Polaków pracuje na morzu?

- To jest trudne do ustalenia. Możliwe, że nawet 50 tysięcy. Część z nich to absolwenci wyższych i średnich szkół morskich. Polacy mają zazwyczaj dobrą opinię jako pracownicy, są dość chętnie zatrudniani na statkach. W różnym charakterze. Mamy kilkanaście tysięcy oficerów, reszta to marynarze, kucharze, stewardzi, obsługa wycieczkowców. Ci ludzie zarabiają za granicą, przywożą te pieniądze do kraju, żyją tutaj, płacą podatki. Irytuje mnie, gdy słyszę czasem: przecież praktycznie nie mamy polskiej floty handlowej, po co więc kształcić kadry morskie, skoro zarabiają na nich obcy armatorzy? Odpowiedź jest prosta: a właśnie po to, by dawać ludziom ciekawy zawód i by sobie radzili w życiu.

Polskiej floty rzeczywiście nie ma.

- Nie do końca się to zgadza. Faktem jest, że dorobek tej "Polski morskiej", jaką zbudowano w PRL został w przeważającej części zmarnowany, roztrwoniony. Coś jednak zostało, może nawet będzie się rozwijać. Mam tu na myśli przede wszystkim Polską Żeglugę Morską. Nasi armatorzy zatrudniają jednak małą cześć tych kadr marynarskich jakie mamy w kraju.

Ile zarabia się na morzu?

- Różnie, to zależy od miejsca zajmowanego w pokładowej hierarchii. ITF publikuje systematycznie aktualizowaną tabelę minimalnych stawek zarobkowych. Najmniej dostaje chłopiec pokładowy, tu kwoty powinny zaczynać się od 1132 dolarów amerykańskich miesięcznie. Steward to jest 1806 dolarów. Szef kuchni zarabiać powinien minimum 2 tys. USD. Trzeci oficer to 2946 dolarów miesięcznie, drugi oficer powinien mieć minimum 3053 dolary, a pierwszy 3780. Zarobki kapitana zostały ustalone na pułapie 5786 dolarów. Trzeba jednak pamiętać, że w skali roku to nie są tak dobre pieniądze, bo na morzu spędza się mniej więcej sześć miesięcy, więc wszystko należy dzielić na dwa. Nie takie znowu kokosy, jeśli weźmiemy od uwagę, że to ciężka i dość niebezpieczna praca, a przy tym czas rozłąki z rodziną jest długi.

50 tysięcy pływających Polaków. Ilu należy do marynarskiej "Solidarności"?

- Nasz związek liczy nieco ponad 6 tys. członków.

Dlaczego tak mało?

- To nie jest mało, choć oczywiście lepiej by było, gdybyśmy mieli więcej członków. Wielu nie chce zapisywać się do związku z obawy, że to pogorszy ich szanse na rynku pracy. Myślenie jest proste: jeśli armator będzie miał do wyboru związkowca lub kogoś kto do związków nie należy, to kogo weźmie? Pracodawca może mieć obawy, że związkowiec będzie pracodawcy patrzył na ręce, domagał się lepszych warunków pracy, wskazywał na uchybienia, a może jeszcze napisze jakiś raport. Takie rozumowanie nie jest jednak prawdziwe, dobry marynarz zawsze znajdzie pracę. Problemy istnieją, bo wszędzie jest gonitwa za maksymalizacją zysków. Na wielu statkach nie wszystko działa jak należy, oszczędza się na kosztach osobowych. Szalenie niebezpieczne jest minimalizowanie składu załogi, dzięki stosowanemu systemowi 6/6, to znaczy sześć godzin pracy, sześć odpoczynku. Ludzie się przemęczeni, to zwiększa zagrożenie.

Dlaczego "Cemfjord" zatonął?

- Wszyscy się zastanawiamy, trzeba czekać na ustalenia fachowców. Armator nie ma złej opinii, więc tym bardziej warto zachować wstrzemięźliwość. Najbardziej dziwi mnie, że załoga nie wysłała żadnego wezwania pomocy, a to, że nie uruchomiła się automatycznie boja sygnałowa, jest dla mnie wręcz niepojęte. Ten statek idealny na pewno nie był, miał 30 lat służby, w grudniu 2013 r. został zatrzymany na trzy dni w brytyjskim porcie Runcorn, na czas usunięcia usterek, które stwierdzono podczas kontroli. Patrzę na listę tych chłopaków, którzy zginęli. Najmłodszy był 24-latkiem, może nie miał jeszcze żony i dzieci. Ale pozostali? Jeśli tylko rodziny będą chciały poprosić nas o pomoc, jesteśmy do dyspozycji.


Cały tekst

Źródło:
Gazeta Wyborcza

Partnerzy portalu

Dziękujemy za wysłane grafiki.